Cyfrowa tożsamość a’la Facebook

Mały niebieski znaczek. Niby nic, a jednak tak wiele. niewinna fajeczka. Taka zwykła, niezauważalna. Jest porządaną niczym najczystsze złoto, albo komputer Apple’a z maksymalną konfiguracją. Tymczasem to nic innego, jak potwierdzenie, że jesteś cyfrowo prawdziwy. Twitter zaczął pobierać za to opłaty, Facebook też chce. Nie rozumiecie tego? Ja też. 

Dowiedz się więcej: Cyfrowa tożsamość a’la Facebook

Zapragnąłeś zostać sławnym influencerem lub chcesz pogadać z ciocią z Australii? Wstępem do tego jest system rejestracji użytkowników. Opiera się on na zaufaniu. Wprowadzając dane, oświadczamy, że podajemy prawdę o sobie. Prawdziwe imię, nazwisko, datę urodzenia. W rzeczywistości jednak właścicieli mediów społecznościowych nic to nie obchodzi. Kompletnie nie obchodzi i już. Nawet jeśli użytkownik popełni z ich użyciem przestępstwo, to dostaną telemetrię (adres IP, czasy logowań) i oświadczenie, że użytkownik oświadczył – bo tak stoi w regulaminie – że wszystko jest prawdą. Dlaczego właśnie tak?  Bo tak jest łatwiej. Gdyby Facebook żądał od każdego potwierdzenia tożsamości, chętnych byłoby mniej, zyski by stopniały i ludzie nie byliby tak „szczęśliwi” jak są 🙂 Na pewno? Można by wskazać jeszcze kilka innych ciekawych skutków. Liczba internetowych troli spadłaby wykładniczo. Skala hejtu zdecydowanie uległaby zmniejszeniu. Nie zniknąłby całkowicie. Byłby to jednak jakiś postęp. Powstałyby też dodatkowe problemy, głównie prawne. Np. kwestia ochrony danych czy niechcianego marketingu. W momencie, kiedy tylko oświadczamy, że jesteśmy tymi, za których się podajemy, problemu nie ma. Udajemy, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. A czy jest? Dobrze wiemy, że nie! Hejt jest możliwy dzięki temu, że możliwa jest anonimowość. Rosjanie empirycznie dowiedli, że prawdziwi ludzie, schowani za fałszywymi kontami, mogą doprowadzić do masowej histerii i nieracjonalnych decyzji politycznych. Tak stworzono Trumpa i Brexit. Nie trzeba było wiele. Fachowa wiedza z zakresu socjologii, psychologii i paru jeszcze innych dziedzin, podparta znajomością algorytmów używanych na danej platformie, zamieniła tysiące ludzi w informacyjne zombie. Wszystko dlatego, że jesteśmy prawdziwi „na oświadczenie”.  

O co więc chodzi właścicielom FB i Elonowi Muskowi.  Tylko o pieniądze. Niebieski znaczek miał początkowo potwierdzać, że posty tworzone są przez prawdziwą osobę. Nie każdy mógł zostać nim wyróżniony. Prawo do bycia prawdziwym, było i jest dla wybranych. Możliwość wykupienia sobie na to abonamentu, jest cyniczną grą, która tylko potwierdza, że przemysł social mediów traktuje nas jako szarą masę bezimiennych i anonimowych mrówek. Oczywiście subskrypcję będzie mógł sobie wykupić każdy, tylko co dostaniemy w zamian? Za marne 12 dolarów miesięcznie otrzymamy niebieski znaczek „Meta Verified”, zwiększenie zasięgu, priorytetowe wsparcie. Rozwinięcie dotarcia dla jednych oznacza, że będzie je trzeba zmniejszyć dla innych. Stworzenie biznesu czy marki osobistej  bezkosztowo będzie trudniejsze. Za znaczek oddzielnie będzie trzeba zapłacić na FB i Instagramie. Tymczasem prawo do bycia prawdziwym w Internecie należy traktować jak prawo człowieka i nie powinno wiązać się z dodatkowymi opłatami. Firmom technologicznym nie opłaca się jednak wdrażanie takich rozwiązań, ponieważ ich faktyczny wpływ na rzeczywistość uległby zachwianiu. Nagle okazałoby się, że  zacznie się #deinfluence na poważnie. Oczywiście nie ma powrotu do dawnych autorytetów z papierowych gazet. Te nowe nich będą jednak chociaż prawdziwe i niech dbają o wspólnotę. Może tego ostatecznie nie oczekujmy. Autentyczność daje każdemu możliwość zostania autorytetem. Jeśli ktoś go finansuje, powinien pojawić się znaczek. Marzę jednak o czymś, co jeszcze długo się nie wydarzy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *