Netflix – „High Score: Złota era gier”

Dzisiejsza recenzja jest dla dziadersów. Reszta pewnie zignoruje ten wpis lub w ogóle go nie zobaczy, bo tak zdecydował algorytm. Dla mnie zasięg nie jest jednak ważny, piszę to w celach rozrywkowo-terapeutycznych, zaglądając w głąb swojej przeszłości. Są tam stare komputery i epickie gry w rodzaju „Wolfenstein 3D”, „Doom” czy jakieś pierwsze wydania „GTA”. Mieściły się na dyskietce. Pochłaniały umysł bez reszty mimo marnej i tandetnej grafiki – jak na dzisiejsze standardy. Jeśli ktoś chce się w to wgryźć, to warto obejrzeć serial dokumentalny z 2020 roku, wymieniony w tytule. 
Podróż po tamtych, wspaniałych czasach rozrywki, którą odpali dziś tania Nokia zacznijmy w 2012 roku. Dla mnie z różnych powodów był on ważny. Dla reszty ludzkości też, nie doszło bowiem do końca świata, który zapowiadali Majowie, Internet i telewizja Fox. W lutym tego roku wybrałem się do Andrzeja, starego przyjaciela, który mieszkał wówczas w Londynie. Nie wiem czemu, ale włóczenie się po ulicach tej metropolii niezwykle odpręża. Trochę resetuje umysł. W ramach jednego z takich spacerów zajrzałem do Primarka w Croydon (jedno z londyńskich suburbiów). Przeciskając się przez tłum klientów, na dziale z t-shirtami ujrzałem to! Zobaczyłem! Zapragnąłem to mieć! Trzy niepodrabialne linie. Logo Atari. Łezka zakręciła się w oku. Mogłem mieć własne Atari, choć tylko na koszulce. W dzieciństwie zazdrościłem kolegom, którym rodzice kupili w Pewexie albo przywieźli z Zachodu komputer tego właśnie producenta, superwydajną, 8 bitową maszynę. Tak samo, jak na legendarnym Commodore, gry odpalało się z kasety. Trzeba było mieć szczęście, aby się uruchomiła. Potem była frajda na wiele godzin. Na początku lat 90-tych zyskałem pewną przewagę nad nimi, bo dostałem na gwiazdkę konsolę Atari 2600, a raczej jej chińską podróbkę z bazaru. Nieważne. Działała. Miała w sobie 80 gier, w tym River Ride a nawet najgorszą grę w historii, za którą uznano „E.T.”. Czasy szybko jednak się zmieniały. Do mojej wsi nadciągała era komputerów PC i klonów konsol firmy Sega, znanych szerzej jako „Pegasus”. Jeśli jednak zapytamy ludzi starszych ode mnie, dziś już po 50-tce, to dla nich symbolem cyfrowej rozrywki dalej będą ruszające się piksele, udające ruch samochodu albo Tetris , uruchamiany na radzieckiej zabawce. Grę zresztą wymyślił rosyjski programista i matematyk Aleksiej Pażytnow. Działa na wszystkim, co ma jakiś prosty system operacyjny i minimum mocy obliczeniowej. Nie za wiele przecież oferowały jej gameboy’e Made in USSR, dostępne na polskich targowiskach z początku ery transformacji.  
Jeszcze jeden obrazek z przeszłości. Rok 2010, Bolonia, Włochy. Mój znajomy ksiądz trafił właśnie na rok do tego miasta, aby nauczyć się wspaniałego języka twórców oper. Odwiedziłem go. W parafii, do której go przydzielono, było centrum dla młodzieży. Nie wiem, czy jakakolwiek młodzież tam przychodziła, była tam jednak atrakcja dla nieco starszych. W jednej z sal stały automaty do gier. Prawdziwe. Takie jak w japońskich salonach. Być może zwieziono je tam po likwidacji klubów na mieście. Możliwe też, że oryginalnie znalazły się tam na przełomie lat 70-tych i 80-tych. Nie ustaliłem tego. Nie było to istotne. Nie trzeba było wrzucać monet. Można było grać do woli w Ponga, Space Invaders czy jakieś bijatyki a’la Mortal Kombat. Ponieważ maszyny były na chodzie, miałem dość fajne popołudnie. Otwartym pozostaje pytanie, co dziś dzieje się z tymi maszynami. Już wtedy mogł być warte niezłą fortunę. Salony gier wideo, zwłaszcza w późnym peerelu były czymś więcej niż miejscami bezmyślnej rozrywki. To był powiew wolności i nowa forma spędzania czasu, jakkolwiek kompletnie nieakceptowana przez ówczesnych dziadersów. No bo jak to? Siedzieć i gapić się w telewizor z odległości metra. Przecież to niezdrowe. Lepiej w piłkę byście pograli. Tymczasem na takiej rywalizacji można przecież zarobić. Dobra, e-sport jeszcze wówczas nie istniał, ale walka o lepszy wynik niż koledzy, już tak. Zamiast Internetu był zeszyt – prototyp nowoczesnej bazy danych. Informacje wymieniało się w szkole oraz dzięki rodzącej się wówczas prasie technologicznej, w rodzaju miesięcznika „Bajtek” (nie mylić z prezesem Orlenu 🙂 ). No, ale PC-ty? Co z nimi?
Kiedy w 1991 roku do domu kultury trafił pierwszy komputer z systemem od Microsoft-u pod maską, procesorem 286 i 40 MB HDD, to było coś. Miał kolorowy monitor VGA. Zainstalowane na nim gry oferowały niezrównaną jakość i grywalność. Na odpalenie tytułu nie trzeba było czekać nie wiadomo ile. Zaledwie kilka, kilkanaście sekund. Godzina zabawy kosztowała 8000 zł (80 gr po denominacji). Z czasem taki komputer wylądował na moim biurku. Był szybszy, lepszy i pochłaniał mnóstwo czasu, tak jak dzisiaj. Pamiętam jego konfigurację: procesor 486DX firmy Texas Instrument, dysk 630 MB, 4 MB RAM, CD-ROM i Windowsa 3.11 na płycie. Na dodatkowe 4 MB zarobiłem sobie sprzedając Amigę 500 kolegi, z pewną prowizją za operację. Maszyna zmieniła moje życie, a nawet w pewnym sensie – je uratowała (ta historia wymaga jednak odrębnego tekstu). To na tym komputerze zagrałem w Doom-a, Wolfenstein 3D i Cywilizację. Ile nocy to trwało? Nie pamiętam. Zastanawiam się jednak, jakie było pochodzenie tych gier? Internetu przecież nie było. Jedynym miejscem, skąd można było taki towar „ściągnąć” była warszawska giełda komputerowa, szumnie zwana „Centralną”. Zawsze ktoś tam pojechał. Coś przywiózł. Giełda mieściła się na rogu Jana Pawła II i Grzybowskiej. Stoi tam dzisiaj hotel Westinn. Było to miejsce magiczne i powinno się je upamiętnić jakąś tablicą a może i pomnikiem… bohaterów polskiej informatyzacji. 
Dopiero w tym kontekście warto spojrzeć na serial. Być może niektórzy z czytelników już go widzieli. Produkcja nie jest nowa, trafiła do biblioteki w 2020 roku. Algorytm zaproponował mi jej obejrzenie ponownie, zapewne z sobie tylko znanych powodów. Twórcy seriali prezentują w nim złotą epokę gier, która przypadła na szeroko rozumiane lata 80-te i 90-te. Rozpoczyna ją historia firmy Atari Nolana Bushnella. Nikt wcześniej ani nikt później nie stworzył takiego biznesu. Montaż maszyn do gier odbywał się w oparach dymu z maryśki. Wszyscy chcieli tam pracować. Nawet Steve Jobs robił w Atari na magazynie. Tak było. Potem rynek gier. się zawalił. Umarł. Zmartwychwstał. Atari nie wróciło już nigdy do początkowej formy. Magazynier założył z dwoma kumplami własną firmę produkującą komputery. W miejsce Bushnella wskoczyli Japończycy z Nintendo i Segi. Pojawił się Super Mario i jeż Sonic. Pojawił się e-sport. Pojawiło się mnóstwo innych rzeczy. Przemysł gier wideo przebił ten fonograficzny i filmowy wielokrotnie. To są fakty. Atutem serialu jest to, że pokazuje on wydarzenia od zaplecza, oczami ludzi, którzy je tworzyli. Są projektanci gier, managerowie i problemy społeczne tamtych czasów. Brakuje tylko ciągu dalszego. Szkoda. Może kiedyś Netflix zrealizuje drugi sezon, opowiadający o walce gigantów o dusze graczy. Pojedynek Sony kontra Microsoft. Może nawet polski wątek by się pojawił. Klapa premiery Cyberpunka będzie omawiana na forach przez dekady. O tak. Tymczasem jednak, jeśli ktoś chce miło spędzić parę godzin przed telewizorem, to ten serial zdecydowanie wystarczy. Nada się. To mówiłem ja, dziaders Bartosiewicz.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *