Natura kryzysu – Techfelieton Wielkanocny

Rok 2008. Studio Akademickiego Radia w Warszawie. Trzech gości rozmawia o nowej wówczas usłudze, jaką są portale społecznościowe. Jak się rozwiną za kilka lat? Co zmienią w naszym, na wskroś analogowym życiu? Jeden z nich jest sceptykiem. Widzi w nich tylko narzędzia do komunikacji. Nic więcej. Bez szans na głębszą zmianę. Pozostali tryskają entuzjazmem. Podkreślają wagę interaktywności, możliwości dzielenia się zasobami i doświadczeniami. Wszyscy byli w błędzie. Zwłaszcza sceptyk. Życie zweryfikowało te podejścia w sposób, którego nikt nie mógł przewidzieć. Świat mediów społecznościowych nie stał się światem idealistów, światem odkrywców nieznanych planet z serialu „Star Trek”. Bardziej przypomina rzeczywistość z opowiadań Philipa K. Dicka niż idyllę, o której śnili trzej redaktorzy studenckiego radia. 

Wiosna

Kiedy nagraliśmy i wyemitowaliśmy tamten program na topie była „Nasza klasa”. Polska miała już swój komunikator, znany pod nazwą „Gadu-Gadu”. Dorzućmy do tego grono.net, będące dziś już tylko hasłem w Wikipedii. Wszyscy chcieli sprawdzić czy Stanley Millgram miał rację. Dwóch dowolnych ludzi na świecie ma łączyć zaledwie sześciu pośredników. Tylko tyle osób miało dzielić mnie od papieża, prezydenta czy jakiegoś znanego aktora. Aż wierzyć się nie chciało. Nonsens. Matematycznie może i nie stanowi to bzdury. W rzeczywistości jednak to niemożliwe. Łańcuszek polegający na tym, że ja znam kogoś, on zna jeszcze kogoś tam a tamten kumpluje się jeszcze z kimś, kto pił brudzia z królową Elżbietą II nadawałby się na kolejną wersja słynnego klasyka kabaretu „Dudek”. Na nic więcej. 

Postanowiłem jednak sprawdzić. Tego samego dnia, po emisji programu, zasiadłem do komputera. Tylko co wybrać? MySpace… nie, to dla muzyków i celebrytów. Grono… ale, tam trzeba mieć zaproszenie. No dobra. To ten nowy, amerykański. Niebieski. Sprytna nazwa: księga twarzy. Kolejne empiryczne testowanie teorii Millgrama. Obaj moi interlokutorzy z radia byli jednak nim zachwyceni. No to klikamy i po chwili dołączyłem do wynalazku studenta Harvardu, niejakiego Marka Zuckerberga. 20 znajomych miałem po kilku minutach. Wystarczyło podłączyć książkę adresową Gmaila i już. Facebook sam wyszukał osoby, które posiadały konto. Można się było zachwycić. Chronologiczny strumień wiadomości. Ludzie coś piszą, publikują linki, komentują. Mogłem zamieścić jakieś zdjęcia, pochwalić się czymś. Proste i nieskomplikowane. Zupełnie nowy wymiar komunikacji. Genialny w swej prostocie. Przez chwilę miałem nawet wrażenie, że to niebieskie cudo jest trochę ekskluzywne. Miliony dobijały wątłe serwery „Naszej klasy”, a tu proszę, wszystko śmiga. Piękne, lekkie wzornictwo. Przemyślany interfejs. Może to się do czegoś przyda. Dobra, niech zostanie. 

Lato

Luty 2009 roku. W Warszawie leżał śnieg. Tak kiedyś się zdarzało. W świecie mediów społecznościowych było jednak niezwykle gorąco. Niebieski portal wprowadził przycisk „Lubię to”. Narzędzie przełomowe. Dziś ma on nawet własne hasło na Wikipedii. Jednym kliknięciem decydowałem czy coś mi się podoba. Nie mogłem wprawdzie zaznaczyć, że jest odwrotnie. Skompensowały to komentarze. Tam można dowoli uzewnętrzniać emocje przeciwne do „Lubię to”. Długo nie rozumiałem, co to właściwie oznacza. Jak każdy, w mniejszym czy większym stopniu, liczyłem na kliknięcia. Forma akceptacji? Próżność? Pewnie wszystko na raz. Inni jednak dostrzegli w tym niebywałą szansę. Dostarcz atrakcyjną treść, w ciekawej formie a zdobędziesz dużo tych, no… lajków. Czasami nawet, zupełnie przy okazji, zasoby biletów Narodowego Banku Polskiego się zwiększą. Świat akurat przeżywał poważne  turbulencje spowodowane chciwością amerykańskich bankierów i kompletną degrengoladą władz różnych krajów. Powstała nisza, którą niemal w całości wypełnił przycisk „Lubię to”. Protesty uliczne mało kogo obchodziły. A lajki? Foloły? Świergot i #tagi zaczęły interesować wszystkich. Małych i dużych. Bogatych i biednych. Znowu biedny mógł zostać bogatym. Liczba ludzi znanych z tego, że są znani, wzrosła wykładniczo. Trzeba było tylko tworzyć treść. Wrzucać i czekać na odzew. Ten kto lepiej zrozumiał ludzką psychikę i ludzkie potrzeby, radził sobie lepiej. Napędzała to jeszcze mobilna, smartfonowa rewolucja. Każdy pomysł mógł być wart milion dolarów. Mało tego… miliard dolarów. Bóg niebieskiego świata, właściciel koncernu szybko zrozumiał, co się dookoła niego dzieje. Powstają petabajty użytecznych danych. Mało tego, danych opowiadających o naszych zachowaniach. Nikt nigdy wcześniej nie był w stanie stworzyć takiej bazy. Ani rząd, ani media, projekty badawcze wszystkich uniwersytetów świata razem wziętych. Absolutnie nikt. No może Google mogłoby konkurować, ale oni mieli tylko wyszukiwanie. Nie mieli tego, co on. Nie mieli profili. A on miał. Dorzućmy do tego setki miliardów fotografii ludzkich twarzy oraz dokładne, precyzyjne informacje o tym, gdzie ta twarz aktualnie się znajduje. Co z tym zrobić?  Reklamy, ależ oczywiście. Najprostsze możliwe rozwiązanie. Nawet dziecko by na to wpadło. Można jednak jeszcze inaczej. A gdyby tak dać dostęp do tych danych, umożliwić ich przetwarzanie biznesowi. Powstanie efekt synergii. Dzięki naszym danym firmy zobaczą jak funkcjonują ich produkty. Minuta po minucie. Lajk po lajku. Interakcja po interakcji.Tak, to wszystko zmieni. Tak trzeba zrobić. Skorzystają wszyscy. Nawet nowe zawody dzięki temu powstały. Kto 10 lat temu słyszał o influencerach? Nikt. Byli celebryci w telewizji, którym płacono za reklamy. Teraz celebrytą mógł zostać każdy a próg wejścia w ten świat dało się zmierzyć. W zasadzie każdą ideę dzięki tym danym da się wprowadzić w obieg. Każdą. Nawet najbardziej niedorzeczną. Tak więc mój Facebook, narzędzie do nawiązywania i utrzymywania kontaktów zaczął się zmieniać. Zaczął ewoluować. Zaczął powoli odbierać nam sprawczość. Nie ukradł nam prywatności. Ją oddaliśmy w pierwszej minucie używania portalu. Zabrał nam możliwość swobodnego decydowania, jak będę przeglądał treść. Algorytm zaczął robić to za mnie. On wie lepiej  co powinienem zobaczyć, a czego moje oczy widzieć nie powinny. 

Jesień  

Rok 2013. Trafiłem w Internecie na ciekawy projekt badawczy Uniwersytetu Cambridge, prowadzony przez polskiego badacza Michała Kosińskiego. Zaledwie 68 laików pozwala z dużym prawdopodobieństwem ustalić to, kim jesteśmy. W moim przypadku wyniki były nawet częściowo trafne. Ciekawe narzędzie. Interesujące dane. Kosińskiemu udało się potwierdzić empirycznie potencjalne możliwości samego Facebooka. Nie był jednak pierwszy. Marc Zuckerberg świetnie to wiedział. Inaczej w 2012 roku nie opatentowałby algorytmu profilującego. Reklama bez mikrotargetingu byłaby przecież bez sensu. Przypominałaby strzelanie do muchy z armaty. A tak, da się powiązać treść z potencjalnym odbiorcą. W zasadzie każdą treść: handlową, polityczną czy nawet seksualną. Sami zasililiśmy danymi bazy Facebooka, wystarczyło stworzyć oprogramowanie analityczne, które zrobi z nich właściwy użytek. Każdy członek wielkiej niebieskiej społeczności dostaje ściśle dopasowane reklamy, portal sam wybiera nam interesującą nas treść spośród naszych znajomych. Dalej możemy przeglądać ich profile. Tylko kto to robi, jeśli mamy kilka tysięcy znajomych. – Nie robimy nic złego. Istniejemy by zarabiać – to zdanie można włożyć w usta każdego pracownika firmy. Wszyscy powinni być szczęśliwi. Nie sposób zaprzeczyć takiemu stwierdzeniu. Niebieski koncern nawet nie próbował. Do czasu. Znaleźli się tacy, którzy dostrzegli niesamowite możliwości jakie dają duże zbiory danych. Do sprawy zabrali się ludzie, dla których społecznościowe narzędzia stały się Tramp-oliną do wyjścia z cienia i wypłynięcia na zupełnie nowe wody. Gdyby zapytać twórców tego softu, czy wymyśliliby go wiedząc, co się wydarzy? Jaka byłaby odpowiedź? To pytanie nawet nie jest retoryczne. Okazało się, że posiadając tak ogromną, jakościowo niemierzalną ilość danych, da się obalać rządy, zarządzać całymi państwami a nawet kontrolować epidemię. Słowo populizm, wywołujące ciarki na plecach działaczy obywatelskich przez dziesiątki lat, dziś zupełnie nie ma sensu. Przestało go mieć w 2015 roku. Wówczas każdy usłyszał to, co miał usłyszeć. Nie to co chciał, tylko to, co miał usłyszeć. Zobaczył to, co miał zobaczyć. To kontrolowana magia, rodem z Harrego Pottera. Algorytm wie, co Cię podnieca. Z dużym prawdopodobieństwem zna Twój największy lęk i jest w stanie ustalić, jaki zbawca przypadłby Ci do gustu. Przypadek tylko sprawił, że ktoś pamiętał o badaniach Kosińskiego. Skojarzył fakty i rozumiał, że chiński social scoring to w zasadzie wariacja na ten sam temat. Paradoksalnie to sam Facebook i jego autentyczna i „niefejkowa” część społeczności, które na peryferiach informacyjnego bełkotu wymienia się prawdziwymi informacjami. Swoista partyzantka. Można ją odnaleźć, choć wymaga to wysiłku i przełamania niewidzialnej granicy filtru informacyjnego.

Zima

Rok 2020. Zimy nie było. Parę dni chłodu nie ma żadnego znaczenia. Ostatnia zima, jaką pamiętam była w sezonie 2009/2010. Nie zanosi się na to, aby prędko ten stan się zmienił. Nie ma też wielkich szans, aby miliony mikrobaniek filtrujących jakoś pękły. Nawet koronawirusowi ta sztuka się nie udała, choć szanse miał spore. Przesadnej eksplozji cyfrowej i rzeczywistej solidarności nie było. Zadziałał strach i to ten z kategorii „nie da się zasnąć”. Koronawirus oddalił nas od siebie. Fizycznie. Złamał ostatnią zaporę. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby na całej planecie rozlał się prawdziwy kryzys. Jaki? Finansowe już były. Jako tako potrafimy sobie z nimi radzić. Groźniejszy jest kryzys zaufania. Jego symptomy widać było już 12 lat temu, kiedy fala bankructw instytucji finansowych, obnażyła słabość rządów i niewrażliwość całego systemu na potrzeby słabszych jednostek. Chciwość to kluczowy paradygmat ekonomii wolnego świata. Co ciekawe, potrzebuje on zaufania, którego teraz może zabraknąć. Nie zbudują go algorytmy profilujące i politycy podejmujący decyzje na podstawie analizy danych, osadzonych w kontekście permanentnego procesu wyborczego. Nie uda się to Facebookowi, nawet jeśli wróci do epoki przedlajkowej. Do niej zresztą nie ma już powrotu. Świat chaosu, w którym uprawniona jest każda opinia, nie zniknie tak łatwo. Zaufanie potrzebuje fizyczności i pełnego kontaktu. Nie może być wirtualne. Inaczej niebawem zostaniemy fanami nieistniejących youtuberów, których materiały generować będą jeszcze bardziej zaawansowane algorytmy, zwane niekiedy sztuczną inteligencją.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *