Czy kiedyś zadaliście sobie pytanie, z  ilu serwisów internetowych korzystacie na codzień? Trochę ich będzie. Jaki eś e-sklepy, usługi chmurowe, media społecznościowe, serwisy streamingowe i gamingowe. Zaraz, zaraz… a gdzie są serwisy informacyjne? Gazety, czasopisma, fachowe blogi? Są niepotrzebne. Jest Facebook i Twitter a tam Donald Trump i Jair Bolsonaro. Ludzie głoszący prawdę. Jakąś na pewno, choć niekonicznie prawdziwą.

Świat współczesny to świat hiperinformacji. Internet zawiera prawie wszystko, co da się powiedzieć o tym, co nas otacza. W mgnieniu oka możemy poznać naszą przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Każdy jej kolor i odcień. Każdą wersję zdarzeń, mity i symbole. Poznać możemy każde prawo i zasadę istnienia oraz szereg różnych wariantów metafizyki. Takiego narzędzia nie miał nikt przed nami. Żaden filozof, charyzmatyczny przywódca ani krwawy dyktator. To wszystko „leży na stole”. Jest w zasięgu ręki. Dostęp jest demokratyczny, równy i wolny. Jeszcze jest. Chińczycy, Rosjanie czy mieszkańcy Turcji już go nie mają a Węgrzy zaraz stracą. Mimo tego dezinformacja kwitnie, teorie spiskowe mają się lepiej niż kiedykolwiek. Rozpowszechniają je znani politycy i popularni artyści. Propagacja bzdur bije rekordy. Jak to możliwe?

W czasach przedinternetowych źródłem wiedzy o świecie zazwyczaj były media i lokalne biblioteki. Gdyby ułożyć z tego pewną hierarchię, składnice książek będą na jej dnie. Z czytelnictwem zawsze byliśmy na bakier. Te formy zdobywania informacji tak czy inaczej wymagały pewnej determinacji i zaangażowania. Radio i telewizja pozwalały łatwo konsumować rzeczywistość, oczywiście taką, jak widział ją operator kamery czy mikrofonu, dziennikarz, redaktor oraz cenzor. Gazetę trzeba było kupić albo zaprenumerować a potem studiować. To już było wyzwanie. Istniał jednak prostszy kanał dystrybucji: lokalna gospoda, targ, plac przed kościołem. Bezpośrednia wymiana najnowszych wieści, w okolicznościach towarzyskich, zawsze sprawdzała się najlepiej i to przez całe stulecia. „Przyjezdni” przynosili świeże newsy z bliższej lub dalszej okolicy, jaką sami oglądali. Mimo woli tworzyli projekcje, w których można było się zakochać. Wprowadzali w obieg idee, którym można było zaufać. Ilustracją tego może być wczesna historia partii komunistycznych. Jeśli jednak komuś to się nie podoba, to można sięgnąć po „Pana Tadeusza” Mickiewicza. 13-zgłoskowcem opisał ten mechanizm. Mówiąc krótko, obraz świata zapożyczano, bez sprawdzania, czy jest on prawdziwy. Nie musiał być. Ważne, że dostarczał wrażeń i emocji, a te są fundamentem trwałości prezentowanej rzeczywistości. Uzupełniał ją kontekst społeczny. W gospodzie o niego nie trudno. W ten sposób powstawała bańka. Zestaw obrazów, pojęć i emocji, z pomocą których filtrujemy to, co jest dookoła nas. 

Co zmienił Internet w tym mechanizmie? Nic. Sam w sobie nic. Łatwiej powiedzieć, co zmienił Facebook, Twitter czy Instagram. Dużo. Uszczelnił naszą bańkę poprzez dostarczenie nam w skompresowanej formie wszystkiego tego, co można było doświadczyć bezpośrednio, w różnych miejscach spotkań.. Facebook miksuje nam w jednym kanale media wizualne i tradycyjne. Daje możliwość uzewnętrznienia emocji. Te negatywne zwykło się nazywać hejtem. Cała wiedza o świecie jest dostępna w jednym miejscu. Przeżycia z tym związane są również w jednym miejscu. Natychmiast. Teraz. Gospoda nie jest już potrzebna. Targi są rzadko a Facebook jest zawsze dostępny. Jego algorytmy podsuwają nam treści z optyki naszej bańki i pomagają agregować kontakt z myślącymi podobnie. Wirtualna, gwarna karczma. Zewnętrzna rzeczywistość nie istnieje i nie ma potrzeby weryfikacji danych o toczeniu. Mało tego, trzeba zrobić wszystko, aby jej nie było. Nie może się nawet pojawić. Stracą na tym ludzie pokroju Trumpa, Bolsonaro czy wszelkiej maści „internetowi celebryci”. Ucierpielibyśmy na tym również my sami. Bańka mogłaby pęknąć, albo mocno się porysować. Tymczasem potrzebujemy jej, aby funkcjonować. I co z tym zrobić?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *